Jeszcze przed dźwiękiem pobudki w telefonie, budzi mnie co innego. Chłód. Nie jest jednak na tyle dotkliwy, bym się pozwolił wyrwać zupełnie z objęć Morfeusza, próbując wkładać na siebie kolejne warstwy odzienia - po prostu szczelniej zaciągam sznurki śpiwora i bezboleśnie wracam do krainy snu. Gdy o 6:15 rozlega się znajomy dźwięk, stwierdzam tylko, że jest zbyt ciemno na poranną gimnastykę. Przedrzemuję jeszcze kwadrans, aż szarość za oknem samochodu nabiera bardziej odpowiedni odcień i wtedy dopiero zaczynam dzień. Szybkie ścielenie auta; w miarę przygotowany poprzedniego wieczora plecak uzupełniam o brakujące elementy i mogę ruszać. Jest 6:50.
Las nie jest już całkiem ciemny, a do tego szybko się rozjaśnia. Początkowo szeroka ścieżka, bardziej zasługująca na miano dróżki, wkrótce się zwęża, ale nadal jest dobrze widoczna. Kluczy nieco wśród drzew, potem obiera kierunek na Troglav. Po obu stronach teren lekko się podnosi i po chwili idę wyraźną dolinką. Nie trwa długo i dochodzę do rozstajów. Jedna trasa wiedzie dalej w gorę tą dolinką, druga skręca w lewo. Zgodnie z oznaczeniami na mapie ta na wprost nazywa się Meri, a w lewo odbija klasyczna. Początkowo miałem zamiar zrobić pętlę tak, by wracać klasyczną, teraz jednak zmieniam plany. Z uwagi na ukształtowanie terenu, spodziewam się z rana ciekawszych widoków w kierunku północno-zachodnim. Gdybym wybrał "Meri route", miałbym widok na Troglavski cyrk polodowcowy dokładnie pod światło. A więc - klasycznie w górę, a Meri posłuży za zejście.
Już po paru krokach napotykam wymalowany czerwoną farbą napis na pniu drzewa: "laksa staza". Ha! Wyszło na to, że podchodzę łatwiejszą ścieżką, zostawiając sobie na zejście tę trudniejszą... Trudno, jakoś chyba dam radę, a warunki świetlne są dla mnie ważniejsze. Tym bardziej, że poprzez gałęzie docierają już pierwsze słoneczne promienie - powinien być piękny dzień.
Ścieżka pnie się skośnie po zboczu. Z poszycia leśnego wystaje stopniowo coraz więcej białych, wapiennych głazów, wkrótce pojawiają się pierwsze, malutkie na razie ścianki. Jeszcze trochę marszu i las się zdecydowanie przerzedza, pozwalając dojrzeć już ściany z prawdziwego zdarzenia, od których oddziela mnie rodzaj gołoborza. Wychodzę na otwarty teren i niemalże staję osłupiały... Przede mną pełna gama barw bośniackiej jesieni! Pomiędzy bielą wapiennych ścian na tle błękitnego nieba a bujną, bardzo jeszcze żywą zielenią drobnych krzewinek pod stopami - żółte, rude, czerwone i brązowe odcienie listków i owoców na pojedynczo rozsianych drzewach. Zresztą, zielony dywan, na który wyszedłem, już po chwili przybiera i inne kolory, gdyż pomiędzy krzewinkami coraz więcej rudziejących i żółtawych traw.