3 x P - część II
O ranyyyy - ale jesteśmy spóźnieni !!! Od rana planujemy wyjazd na kolejną plażę z bajerkiem . Mieliśmy już nawet taką od dawna upatrzoną - od momentu, kiedy kupiliśmy przewodnik po Portugali
wydawnictwa Global, wiedzieliśmy, że dobrze by było trafić na plażę ze zdjęcia na jego okładce
I dzisiaj od rana usiłujemy na nią trafić, ale sytuacja nie dość, że co chwilę wymyka nam się spod kontroli (a może sami pozwalamy się jej wymknąć
), to jeszcze robi z nami co chce
i nieustannie oddala czas wyjazdu
Bo najpierw masę czasu zabrały nam poranne czynności pobudkowe, potem przyszła pora na obowiązkową wizytę w kempingowym spożywczaku (w końcu jeść też trzeba
), następnie nastąpiło obowiązkowe celebrowanie kempingowego śniadanka zakończone kolejną celebracją - tym razem kempingowej kawki
Tak gdzieś w połowie porannego obyczaju picia kawy nasze Potomstwo sobie przypomniało, że przecież już obiecaliśmy... że na basen pójdziemy, przy czym dla wzmocnienia efektu zaczęło radośnie i rytmicznie podskakiwać niczym piłeczka pingpongowa, krzycząc
plosiiiimy, plosiiiimy ( i pomyśleć, że to ja sama ich nauczyłam tej niecnej sztuczki
)
Cóż było robić - jak się coś obieca, trzeba tej obietnicy dotrzymać, więc po spakowaniu całego basenowego majdanu, po posmarowaniu się jakąś toną wodoodpornego kremu z filtrami uv poszliśmy na kempingowy basen. A po basenie - no wiecie, nie na darmo mówi się, że "woda wyciąga", okazało się, że zgłodnieliśmy ( w końcu my już dwa tygodnie w Portugalii spędziliśmy i nasze żołądki zdecydowanie przyzwyczaiły się do ichnich pór posiłków
) a przecież na żadną plażę na głodniaka nie można jechać
w związku z czym trzeba było podjąć konkretne kroki w kierunku znalezienia obiadu A że najbliżej namiotu była kempingowa "restaurantes", która z restauracją ma niewiele wspólnego i zdecydowanie bliżej jej do baru szybkiej obsługi, postanowiliśmy tam skierować swoje bądź co bądź głodne kroki
(gdyby ktoś pytał o możliwość ugotowania czegoś w namiocie - to niestety do namiotów orbituru trzeba przytaszczyć własny sprzęt kuchenny, którego my z Polski z premedytacją nie przytaszczyliśmy, bo chcieliśmy być skazani
na obiadową kuchnię lokalną).
No więc obiadek był - a jakże
Tym razem skusiliśmy się na jakąś rybkę z obowiązkowymi w Portugalii gotowanymi ziemniakami (gdyż serwowanie frytek do ryby uważane jest za turystyczną fanaberię
) i
salad'ę mista - czyli sałatę, pomidory pomieszane z pyszną, bo słodką ! cebulą
A po obiedzie - wiadomo
- była kawa. I po tej kawie w końcu poczuliśmy, że jesteśmy gotowi na podróż do
Lagos w poszukiwaniu straconego czasu
czyli naszej "plaży z przewodnika", na która wybieramy się od rana
Po jakiejś godzinie jazdy wjechaliśmy do miasta Lagos
Wiedzieliśmy, że chcemy dojechać do klifów, ale zupełnie nie mieliśmy pojęcia jak do nich trafić
Bo w samym mieście jest sporo miejsc do plażowania. Postanowiliśmy zdać się na ślepy los - a nóż (widelec) się uda
Jeździliśmy po miasteczku, aż w końcu zobaczyliśmy drogowskaz kierujący do jakiejś
prai (każda
praia - po portugalsku
plaża, ma swoją imienną nazwę) więc znowu zdecydowaliśmy, że ślepy los nas zawiezie
I wiecie, co się okazało - ślepy los zawiózł nas tam, gdzie chcieliśmy
Dotarliśmy do plaży z wybrzeżem klifowym, jak na nasze oko właśnie tej z przewodnika
Hm, trochę sporo tu ludzi
Nic to - innej okazji, żeby znaleźć się na taaakiej plaży z taaakim bajerkiem nie będziemy mieli, więc korzystajmy z tego, co nam chwilowo oferuje
Postanowiliśmy, że przymykając oczy na te plażowe tłumy, musimy choć trochę potaplać się w modrych falach... oceanu, bo plażowej dezercji Dzieciaki nam na pewno nie darują
Po kulturalnych drewnianych schodach schodzimy w dół:
Na dole schodów siedziało kilku Panów, którzy przywitali mnie ( bo Bartek z góry robił zdjęcia) radosnym:
heloł, du ju łont a bołt trip Jakie
bołt i jakie
trip - ale o co chodzi? Panowie widząc moją mocno zdziwioną i niekumatą
minę od razu dodali:
only 15 E. To fajnie, że tylko 15 E
ale ja nadal nie wiem, na jak rejsik owi panowie usiłują mnie naciągnąć. Na szczęście - w końcu zauważyłam stojącą koło nich tablicę reklamową, która głosiła, że jest to miejsce, z którego wypływa się na krótki rejs motorówką po to, by z perspektywy wody zobaczyć okoliczne klify
Ponieważ Bartek już do nas doszedł, stwierdziliśmy, że nie wiadomo, czy życie nam da drugą szansę na taką przejażdżkę, więc trzeba teraz ją w pełni wykorzystać
A więc - płyniemy - skoro taka promocja
w końcu
only 15 E
Portugalski Pan Kapitan zapakował nas do motorówki, przystroił w twarzowe kapoki :
Płyniemy
Już po chwili okazało się, że to nie jest taka sobie cicha i spokojna wycieczka, kiedy to poczujemy oceaniczny wiatr we włosach, a nasze zmysły zostaną porażone widokami, które zaserwuje nam matka natura, no i że w ciszy i spokoju pokontemplujemy widoki, poachamy, poechamy, pofocimy...
Bo po chwili okazało się, że nasz Pan Kapitan to mocno rozrywkowy człowiek jest i robi wszystko, żeby było wesoło, zabawnie i wariacko
W związku z czym obejrzeliśmy nie tylko urocze klify, ale także gratis od firmy otrzymaliśmy super zabawę. Zaczęło się niewinnie - od historii życia naszego przewodnika, historii rodziny i trzech jego córek, a także informacji, że właśnie w Lagos urodziły się pięcioraczki, a ponieważ na pokładzie była Maja - skończyło się na wspólnym (choć dwujęzykowym
) odśpiewaniu hymnu europejskiego
który w polskiej wersji zaczyna się od słów: "
Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzieeee, świat, w którym baśń ta dzieje sięęęę, maleńka pszczółka mieszka w niiiiim, bo wśród owadów wiedzie pryyyyym"
I zapomniałabym Wam napisać, że nasz Pan Kapitan mówił genialną łamaną angielszczyną, dzięki czemu moja łamana i mocno koślawa angielszczyzna nie pozostawała zbyt mocno w tyle
Można powiedzieć, że znaleźliśmy wspólny język
I tak w atmosferze dobrej zabawy czasem zwróciliśmy uwagę na otaczającą nas klifową rzeczywistość
Okazało się, że każda skała, zatoczka, jaskinia ma swoją nazwę. Niestety zapamiętałam tylko kilka z nich.
Wpływamy do
Jaskini miłości:
A na tę brzuchatą skałę z głową tubylcy mówią, że to
kobieta w ciąży (to właśnie płynąc blisko niej dowiedzieliśmy się o tych lagoskich pięcioraczkach )
Ta jest skałą Słonia:
Pamiętam, że była jeszcze skała, którą nazywano
kościotrupem ale po jakimś czasie przylgnęła do niej inna nazwa - zaczęto ją zwać
Michael Jackson Niestety Michaela Jacksona nie uwidoczniliśmy na zdjęciu, ale za to uwieczniliśmy inną, której nazwy nie pamiętamy
Mijaliśmy też zatoczki plażowe:
Jedna była naturystyczna:
Wpływaliśmy też do różnych jaskiniowych zakamarków:
A wszystko to odbywało się pod czujnym okiem lokalnych przedstawicieli fauny
Tak więc dzisiaj tę wycieczkę wspominamy bardzo miło, choć dokładnie nie
wiemy, czy to za sprawą tych portugalskich klifów, czy raczej to sprawka nieodpartego czaru i uroku osobistego Naszego Pana Kapitana
Po powrocie z wycieki postanowiliśmy jeszcze chwile poplażować. Zbliżała się 18ta, plaża pustoszała, było upalnie, ale słońce już nie paliło - czego chcieć więcej
***
I nastał dzień kolejny. Już bez zbędnego przedłużania szybko i sprawnie wdrożyliśmy w życie nasz plan, który zakładał, że zwiedzimy najbardziej zachodnią część wybrzeża - okolice
Sagres które obecnie reklamują się jako surfingowy i plażowy raj
Chcieliśmy też zobaczyć miejsce, które przez wiele setek lat było uważane za koniec świata, gdzie ziemia się kończy, i nie ma już nic, tylko woda, woda, woda... w której co wieczór nawet słońce tonie
Sytuację zmieniła dopiero epoka wielkich odkryć geograficznych, tak gdzieś w okolicach XVw, kiedy to niejaki Henryk Żeglarz (który podobno wcale nie żeglował) założył pierwszą szkołę żeglarską, w której pilnym uczniem był Vasco da Gama. Jego przypadek udowodnił, że nauka jednak w las nie poszła, bo to właśnie on uświadomił ludzkość europejską, że na
Cabo de Sao Vicente czyli przylądku św. Wincentego, świat się zdecydowanie nie kończy
Po 1,5 godziny jazdy czarną strzałą wjechaliśmy do Sagres. Miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżnia. Nie, właściwie to skłamałam, bo Sagres wyróżnia się leniwą i senną atmosferą, a także tym, że jego położenie na końcu świata sprawia, że nie docierają tam tabuny, tylko przyzwoite ilości
turystów
Tym razem tylko przejeżdżamy przez miasteczko, na końcu którego już z daleka widać pierwszy koniec świata
zakończony olbrzymią budowlą fortyfikacyjną z portugalska zwaną
Fortalezą. Ale co tam fort, jak już zza szyb samochodu widać taaakie cuda
Widoki powalają, chciałby się od razu, natychmiast, w tej chwili wysiąść, żeby się nimi nasycać.
Wysiadamy - radośnie informujemy młodszą część rodziny, ale ta młodsza część rodziny chwilowo wysiadanie ma w nosie, bo Ona właśnie (po raz chyba setny
) ogląda Rybkę Nemo, która się jeszcze nie skończyła
I żadne tłumaczenia nie pomagały: że widzieli już tę bajkę ze sto razy; że przecież wiedzą, jak się skończy, a takich ładnych widoków jeszcze w życiu nie widzieli... I tak jak pierwsze dwa argumenty spotykały się ze zrozumieniem, tak niestety argument, że naokoło są jakieś ładne widoki, okazał się trafiony jak kulą w płot
Bajkę trzeba zobaczyć do końca i już
Na szczęście Bartek, widząc moją desperację
dał mi do ręki aparat i wypuścił na wolność
a sam cierpliwie po raz setny słuchał jak rybka Nemo odnajduje się ze swoim tatusiem
W międzyczasie:
[
Ponieważ okazało się, że Nemo jeszcze z tatusiem się nie odnalazł
a ja już zdążyłam obejść całą okolicę fortu (do fortu nie wchodziłam, bo w przewodniku napisało, że generalnie nudy - cóż, może to był błąd
), postanowiliśmy jechać na sam przylądek św. Wincentego
Przejazd trwa jakieś 10 minut. Widać, że przylądek jest bardziej turystycznym miejscem, bo stoją tam stragany, z lokalnymi "lokalesami". Najbardziej zaciekawiły mnie stoiska, na których można było kupić ciepłe, wełniane akcesoria zimowe. Szczerze mówiąc w ten letni, upalny, słoneczny dzień już samo patrzenie na sweter czy czapkę było dla mnie lekko abstrakcyjne
Ale skoro taki stragan tam stoi, to znaczy, że jest na niego zapotrzebowanie
Cabo de Sao Vicente - w wiekach poprzednich miejsce religijne, na fundamentach którego zbudowano współczesną, choć już stuletnią, latarnię morską:
Cabo de Sao Vicente - to przede wszystkim to, co tygryski lubią najbardziej
Delektacja otaczającym światem zakończona, w związku z czym czas na delektację kulinarną. W tym celu pojechaliśmy do Sagres, gdzie w jednej z tamtejszych restauracyjek w końcu zjedliśmy w miarę dobry, nierozgotowany makaron
A z pełnymi brzuchami można tylko i wyłącznie umilać sobie życie leżąc na jednej z okolicznych, klifowych plaż. I tym razem po kulturalnych schodach zaszliśmy na dół:
A na dole - żyć nie umierać - słońce plaża, oceaniczny turkus - czego chcieć więcej
I to był ostatni portugalski odcinek, ale ciąg daszy oczywiście nastąpi