Zgłodnieliśmy, no i wypadało by znów odwiedzić Rogoznicę.
Jedziemy do centrum, gdzie, niestety, tym razem się nie wywinę tak łatwo
(ostatnio, jak mnie zaczął jakiś taki studenciak spisywać, to akurat odjeżdżaliśmy, więc udałem, ze nie znam języka i nie wiem o co chodzi - zresztą, czy ja znam chorwacki?)
a więc uiszczam drakońską opłatę, bodajże 5 kun za godzinę postoju
i lecimy do znajomej już knajpki.
Tym razem ja zamawiam, a Kaśka leci fotografować swój ulubiony zachód słońca.
Według mnie jeszcze za wcześnie, ale siedzimy zaraz przy samej ulicy, więc nie problem,
żeby co chwila któreś z nas wyskoczyło kontrolnie na zewnątrz.
Tego dnia nam strasznie ajvar zasmakował ...
Jeszcze konsumujemy przywiezione słoiczki ...
Tak wiec, w oczekiwaniu na posiłek, wyskakujemy na zmianę na brzeg,
ja, koncentrując się na tym, co na brzegu i na wodzie
... a Kaśka bardziej na tym, co na niebie. Zwłaszcza, od strony zachodzącego słońca ...
Na szczęście nie tylko na tym.
Dzięki niej odkrywamy, po stronie przeciwnej do zachodu olbrzymia tęczę.
Ściemnia się już całkiem mocno. Ledwo widać kołyszące się na wodzie łodzie,
zapalają się światła na deptaku. Idziemy zwiedzić, położoną po prawej stronie zatoki,
Marinę ...