Balkonik jak balkonik. Spory, ale z dziurą na schody, z wystająca kopułką,
sporo miejsca zajmującą.
O plecaku już wspomniałem, więc nie zdziwicie się, że na taras wyszedłem ździebko poirytowany,
gdyż, prawie na samej górze będąc, zmuszony zostałem do przepychania się
ze schodzącymi z góry, obcobrzmiącymi ludźmi.
Wystarczyło żeby poczekali z 15 sekund, tym bardziej, że przodem szła Kaśka ...
Chyba im responsebiliti zabrakło.
Z drugiej strony nagły przypływ adrenaliny spowodował, że nabrałem ochoty
na dodatkowa wspinaczkę, tym razem już na wieżę dzwonnicy właściwą,
bo, na razie, to taka przystaweczka była.
Tam było już szerzej.
Szkoda tylko, że kamienne schodki skończyły się zaraz, zamieniając w chwiejną, metalowa konstrukcje,
a na końcu w jakąś parszywą drabinkę wetknięta w wąski otwór w stropie.
Zacząłem zazdrościć gołębiom.
W końcu udało mi się pokonać wszystkie przeszkody, przepchnąć przez te dziurę plecak,
potem siebie, udało mi się nie spaść ... Mogłem się pozachwycać trochę widokami,
jakie się przed nami rozpostarły.
Schodzimy.
Najpierw na taras, potem już na dół. Przewiało nas.
Znów oczekują na nas trogirskie zaułki ...
Idziemy dalej.