Rano wstajemy wcześnie i sprawnie zwijamy namiot. Podchodzimy serio do naszego pierwszego szczytu na Korsyce, który jest zresztą najwyższym szczytem na wyspie. Nie wiemy, jak wygląda trasa i czy nie czają się jakieś problemy - tak na niej, jak i na tym dojeździe, zbadanym tylko na kilkuset pierwszych metrach.
Przed odjazdem z kampingu uwieczniam jeszcze Pięciu Braci w promieniach wschodzącego słońca.
Wyjeżdżamy za bramę i kieruję się w prawo. Zaraz za płotem kampingu zaczyna się ekwilibrystyka. Staram się podjeżdżać do każdej wyrwy w sposób zapamiętany poprzedniego dnia. Samochód przechyla się na każdą stronę, mimo porannego chłodu robi mi się ciepło, gdy mocno kręcę kierownicą na przemian w obie strony. Raz coś mi się nie podoba, cofam i próbuję inaczej pokonać kolejny rów. Może coś poplątałem, ale udaje mi się te kilkaset metrów przejechać bez strat. Ufff...
Dalej jest już łatwiej. Zostawiam za sobą zakręt, do którego dotarłem wieczorem i podjeżdżam długim zakosem w lewo. Widzę, jak ścieżka ze szlakiem odbija od drogi, kierując się na północny zachód. Dojeżdżam do kolejnego ostrego zakrętu i... stop. Oopss... Co mam z tym fantem począć?..
Droga na zakręcie jest szeroka, ale pocięta kilkoma głębokimi rowami. Zatrzymuję się i wychodzę postudiować teren. To tylko kilkanaście metrów, dalej znów widzę przyzwoitą trasę. Zaczynam więc kombinować, przymierzam się to z tej, to z drugiej strony, zastanawiam się, jak przebyć ten kawałek bez szorowania po gruncie. W końcu z jakąś koncepcją zasiadam ponownie za kierownicą. Bea patrzy na mnie uważnie bo nic nie mówię.
- Spróbujemy - uśmiecham się.
Ruszam powoli, najpierw szerokim łukiem omijam jednym bokiem wyrwę, tak że wóz przechyla się mocno na prawy bok. Zaraz jednk kółka łapią wyjazd i jeszcze tylko tył wozu skacze po tej dziurze. Teraz ostro w lewo kierownicą - podskakujemy oboje - i szybkie zawracanie steru w przeciwną stronę. Lewe koło zagłębia się w dziurę, ale zaraz wóz wyskakuje znów na drogę. Kolejne dwa, już płytsze rowy i - udało się! Przeszkoda wzięta.
Po chwili mijam miejsce, gdzie szlak przecina drogę i wkrótce dojeżdżam do kolejnej serpentyny. Ta nie jest tak poryta, więc spokojnie robię ostry skręt i... hamulec. Przede mną znów dłuższy odcinek o bardzo bogatej rzeźbie. Nie ma rady - wychodzę na przeszpiegi. Tym razem mam do przejścia dłuższy odcinek, gdyż woda wyrwała podłużnie dziury o głębokości około 40cm. Żebyż jeszcze biegły równo, ale one kręcą co chwila i dołączają do nich czasem boczne, mniejsze parowy. Spaceruję wzdłuż nich kilka minut, kombinuję warianty przejazdu. Nie wygląda to różowo, ale przecież nie mogę zrezygnować.
W końcu wracam, mając zaledwie zarys planu. Tym razem, zamiast uśmiechu, wychodzi mi jakiś grymas, ale Bea nigdy nie skarży się na moje koncepcje trasy. Ruszam z duszą na ramieniu. Najpierw biorę najgłębszy wykrot między koła, starajac się lawirować zgodnie z jego przebiegiem. Jakoś mi to idzie do momentu spotkania z bocznym rowem. Gwałtowne huśtnięcie wozem najpierw w lewo i zaraz w prawo, ale - jest! Przeszedłem! Koło zaczyna mi się zsuwać do głębokiego rowu - naciskam mocniej pedał gazu, odbijam kierownicą, trochę wyskakuję ponad krawędź, ale zaraz opadamy i jest lepiej. Przez bardzo krótką chwilę.
Skośne połączenie podłużnych rowów wyczerpuje moje koncepcje. Próbuję dostosować się do ukształtowania, ale zasadzek jest zbyt wiele. Przód wozu wpada, przechyalmy się na lewą burtę, znów gwałtowne ruchy kierownicą, wyskakuję ponad przeszkodę, silnik zawył - mam dwa kółka w powietrzu. Ale zaraz opadam i do uszu dociera bardzo nieprzyjemny dźwięk - zahaczyłem podwoziem i stanąłem. Nawet nie otwieram drzwi - wiem że wiszę.
Czuję na sobie świdrujące spojrzenie Beaty, ale nie mam ochoty i znastroju do komentowania w jakikolwiek sposób sytuacji. Wrzucam wsteczny bieg i krzywiąc się na nieunikniony dźwięk szorowania podwoziem, cofam około metra i natychmiast skręt kierownicy, jedynka i ostry gaz. Kolejne szuru-buru pod autem, znów huśtawka i... wyskakuję z pułapki. Bez zatrzymywania się dalej szybko kręcę kierownicą i przejeżdżam ostatnie kilka metrów trudnego terenu. Ufff... Spociłem się.
Przeszkoda za mną, przede mną przyzwoita droga. Mijam kolejne przecięcie drogi przez szlak pieszy. No tak, wszystko jasne. Rodacy nie szli drogą gruntową, tylko szlakiem, a to co widzieli - mogli spokojnie zakwalifikować, jako przejezdną drogę. Pan na kampingu wiedział jednak lepiej. Lepiej? Ale - przecież posuwamy się naprzód.
Kolejny zakos. Już drżę na myśl, co mnie na nim czeka. Ale nie - tym razem jest OK. Ponownie przecinam szlak, droga skręca i zaczyna się powtórka z rozrywki. Znów przeorana na długości kilkunastu metrów. Krótki pieszy spacer i zaciskając wargi, ruszam w bój. Jeden przechył, następny, kolejny w drugą stronę, głęboki spad i znów ten zgrzyt w uchu. Ale spodziewałem się tego i tylko docisnąłem pedał gazu. Wóz szoruje tylko przez moment i przeskakuje głęboką przeszkodę. Kolejne nie są już takie straszne i kończy się jedynie na powtarzających się huśtawkach bez zgrzytów podwozia.
Dojeżdżam do rozwidlenia. Chwila zastanowienia i wybieram lewy wariant - jakoś tak prowadzi jakby wyżej. Jeszcze chwila jazdy i wjeżdżamy na szeroki plac, przy którym stoi drewniany budynek.
To Bergerie de Petra Pinzuta. Jest zamknięta, a tuż opodal o tablicę oparty jakiś rower. Nikogo w pobliżu nie widać. Zostają więc na parkingu dwa pojazdy, a my zakładamy plecaki i rozpoczynamy wędrówkę.
Staram się w tej chwili nie myśleć, że po powrocie czeka mnie powtórny przejazd tą drogą.
Po chwili zza pierwszych wzgórz za nami pojawia się na horyzoncie masyw Monte Rotondo.
Znacznie bliżej, bo już po drugiej stronie Le Niolo, bliska Punta Artica.
Idziemy wygodną dróżką pośród zielonych łąk, a nad nimi wyrasta powoli masyw Monte Cinto - króla korsykańskich gór.
Osiągamy łagodny grzbiet, jaki wysyła na wschód Capu di Villa.
W lewo trawki przechodzą stopniowo w przetykany kamieniami teren, zza którego wychylają się już skalne ściany.
Zachwycają nas kolory tych gór. Nie spodziewaliśmy się aż tak bogatej ich gamy. Spore połacie Capu Falu pokryte rdzawymi plamami.