Odcinek IX - Kaskady d'Ouzoud i do zobaczenia spoko Maroko
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy
. Stara prawda i w naszym przypadku znalazła potwierdzenie. Sobota była dla nas w zasadzie ostatnim dniem pobytu w Maroku
.
Na koniec zaplanowaliśmy dodatkową atrakcję - przed wyjazdem umieściliśmy to miejsce na "rezerwie". Nie dlatego, że mało ciekawe, a dlatego, że nie wiedzieliśmy jak to nam wszystko wyjdzie czasowo. Udało się jednak dograć i ustalić trasę tak, żeby pod to miejsce podjechać...
Mimo niesprzyjających warunków (poduszki polarowe
) udało się nam dobrze pospać. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Początkowo główną trasą w kierunku na Marrakesz, by następnie odbić w boczną, górską drogę - z której roztaczały się wspaniałe widoki i przy której małe dzieciaki sprzedawały różne owoce. Zakupiliśmy od nich...sami nie wiemy, co to było dokładnie
. Takie czerwone, małe kulki
. Smakiem i wyglądem przypominały naszą polską poziomkę tylko w nieco większym rozmiarze
. Te dojrzałe smakowały dobrze, te mniej dojrzałe były nieco cierpkie...może po fotografiach uda się Wam rozpoznać, co to jest:
Wspinając się na przełęcz mijaliśmy jeziorko z infrastrukturą (bez pewności, że to miejsce turystyczne). Wg znalezionych informacji, jezioro powstało w wyniku wybudowania zapory Bin el-Widan, która zaspokaja 25% zapotrzebowania na energię elektryczną Maroka.
Widoki "ustrzelone" po drodze:
Jezioro:
Po ok. 2 godzinach dojechaliśmy do małego miasteczka Ouzoud. Jest ono znane dzięki znajdującym się tam kaskadom. Ich nazwa jak i samego miasteczka oznacza "oliwkę" (z języka berberyjskiego). A to dlatego, że w okolicy jest pełno gajów oliwnych. Warto wiedzieć, że ziemia, na której rosną oliwki należy do króla, a drzewka do poszczególnych rodzin. I zdarza się, że w jednym gaju rosną drzewka różnych właścicieli - są one oznaczane odpowiednim kolorem i ew. numerem np. niebieski pasek z liczbą "12" oznacza, że drzewo należy do Hassana a czerwony pasek z liczbą "8" do Mohammeda
. Ot, taki lokalny zwyczaj...
W "nogę" tu też można pokopać...
...a na deser można zjeść owoce
.
W Ouzoud zostawiliśmy auto na płatnym parkingu. Od razu podszedł do nas młody człowiek oferując swoje usługi - przewodnika. Grzecznie odmówiliśmy, ale skubany poszedł za nami a tak naprawdę wyprowadził nas w takie miejsce, gdzie potem byliśmy "zmuszeni" skorzystać z jego usług
. Doprowadził nas do punktu widokowego, skąd mieliśmy wspaniały widok na kaskady z góry. A chcieliśmy dostać się na dół i właśnie zejścia za bardzo nie mogliśmy odszukać. Wtedy to po wewnętrznej naradzie poprosiliśmy o pomoc Mohammeda
. Nie chciał jednak podać ceny, za jaką chce to zrobić - mówił, że niby co łaska. Każdy wie, że na "co łaskę", to i jest z góry ustalony cennik
.
Kanion widziany z góry:
Mohammed sporo opowiedział nam o kaskadach, Maroku, ludziach, o różnicach między Arabami i Berberami. Facet naprawdę swoje usługi wykonywał fachowo. Jak się chwalił zna biegle francuski, angielski, niemiecki...
Wodospady mają ok. 110 m wysokości a woda spada do płynącej poniżej rzeki wijącej się kanionem. Brzegi wodospadów nie są zabezpieczone. Często dochodzi tam do nieszczęśliwych wypadków. Mohammed mówił nam, że władze nie chcą postawić barierek ze względu na chęć pozostawienia krajobrazu takim, jakim jest. Gdy spogląda się z dołu - to widać, że na górze stoi się na podmytych skarpach.
Aby przeprawić się na drugi brzeg rzeczki potrzeba skorzystać z mini promu
. Oczywiście za drobną opłatą...Warto się na to skusić, bo sternik podpływa niemal pod same kaskady. Wrażenie niesamowite
.
Na łodzi...
Sternik kieruje łódź wprost pod wodospad...
Po przeprawieniu się na drugi brzeg, nasz przewodnik zaproponował nam posiłek. Pora była odpowiednia. Zaprowadził nas do knajpy swojego znajomego (marokańskie powiązania
), a sam ulotnił się gdzieś - to nazywa się wyczucie sytuacji, bo niestety zdarza się w Maroku, że turyści nie są odstępowani na krok przez tubylców, co bywa niekiedy bardzo męczące. Zajęliśmy miejsce na tarasie z widokiem na kaskady. Zgodnie z rekomendacją zamówiliśmy tradycyjnego, berberyjskiego omleta
. Podano nam go w tadżinowym naczyniu i smakował wyśmienicie
.
Nasza cała ekipa
Mieszkańcy Ouzoud:
Na koniec zwiedzania kaskad mieliśmy spotkanie z małpkami. Zaskoczyły one nieco Maćka, który się ich zupełnie nie spodziewał. Wystraszył się potwornie, kiedy jedna z nich niespodziewanie skoczyła mu prosto na klatę
.
Przy aucie rozstaliśmy się z przewodnikiem. Jak wspomniałem, wcześniej, zaplata miała być, co łaska - uzgodniliśmy, że damy mu 100 dh. A tu niemiła niespodzianka, po której pozostał niesmak
. Mohammed wyraźnie niezadowolony zaczął marudzić, że zwykle dostaje więcej, że to że tamto...dołożyliśmy mu jeszcze 50dh. To go bardziej zadowoliło, ale w naszych oczach sporo stracił...i warto pamiętać, że w Maroku cenę zdecydowanie lepiej ustalić z góry.
Kaskady naprawdę warto odwiedzić - z Marrakeszu jest do nich ok. 170 km. Niedaleko, a miejsce piękne. Maćkowi bardziej podobało się w Ouzoud niż...wiem, wiem, narażę się Cromaniakom, ale stwierdził, że jest tam lepiej niż w Krka.
Po raz kolejny trzeba podkreślić, że doskonale trafiliśmy z porą zwiedzania. Latem są tam podobno wielkie tłumy turystów. W listopadzie da się ich uniknąć...
Z Ouzoud jechaliśmy już prosto do Casablanki. Najpierw boczną drogą do głównej i przez marokańskie miasteczka jechaliśmy prosto do celu. Gdzieś w Khourbiga zabłądziliśmy. Ale, kto by pomyślał, że główna arteria zaprowadzi nas na...dzikie wysypisko śmieci. Po prostu, nagle skończyło się osiedle a zaczęło wysypisko, na którym nawracaliśmy.
Trafiliśmy też na większy niż zwykle ruch drogowy. Ogólnie, po Maroku jeździ się bezproblemowo i ruch jest naprawdę umiarkowany. W sobotę w stronę Casy ciągnęło więcej aut. Na marokańskich drogach trzeba uważać na innych użytkowników. Potrafią oni tak naładować swoje wozy, że szok
. Widzieliśmy takiego jednego "partyzanta", który zgubił na drodze swój bagaż (=snopki ze słomą). Marokańczycy posiedli niezwykłą umiejętność ładowania towaru na swoje samochody, ale jak widać nie każdy ma ten "dar".
Marokańscy kierowcy:
W Berrehid niedaleko od Casy wjechaliśmy na autostradę - płatną. Cena za przejazd tego odcinka to bodajże 10 dh. Niewiele a sprawnie można dojechać do miasta.
W samej Casie trochę pobłądziliśmy, zanim dojechaliśmy pod nasz hotel. Po raz kolejny przydały się nam wydrukowane z Internetu plany miasta. Pod hotel dojechaliśmy ok. 20.
Po zostawieniu w pokojach plecaków poszliśmy na zakupy - w pobliżu naszego hotelu znajduje się spory supermarket. Chcieliśmy nabyć trochę marokańskich specjałów. Trochę zamieszania narobiliśmy przy stoisku z alkoholem, które było już zamknięte. Obsługa specjalnie dla nas je otworzyła. Chyba podobnie jak w Macedonii mają tam prohibicję od określonej godziny. Ale widząc, ze jesteśmy turystami, to alkohol nam sprzedano. Co ciekawe, zaraz inni (czyt. tubylcy) niemal rzucili się po butelki z % trunkami. Nabyliśmy winka, piwo (ten ich "Special" to żaden specjał...trudno tęsknić za jego smakiem
Tak na marginesie, w sklepie puszka 0,33l kosztuje bodajże 8 dh). Trochę by zabrać do kraju, trochę by mile spędzić ostatni wieczór w Maroku. Przy okazji, o czym już chyba verus wspomniał, że alkohol pakują do czarnych, nieprzeźroczystych toreb...
Po zakupach podjechaliśmy pod meczet Hassana II. Chcieliśmy zobaczyć go w nocnej scenerii...
W hotelu trochę posiedzieliśmy, powspominaliśmy wydarzenia...
Noc była krótka, wieczór się nam przedłużył...na dźwięk budzika nikomu się wstać nie chciało
. Byliśmy jednak umówieni z szefem naszej Dacii na 6.00, że zawiezie nas na lotnisko. Przyjemność ta była w cenie wypożyczenia auta
.
Na lotnisko dojechaliśmy godzinę przed odlotem - z Casy prowadzi na nie autostrada (ta na Marrakesz). Już na wejściu przechodzi się przez bramki. Łatwo też jest się na nim pogubić i trochę pobłądziliśmy zanim znaleźliśmy nasz terminal. Musieliśmy też odszukać kantor, bo Maćkowi i mi zostało trochę ichniejszej waluty. Oficjalnie jest zakaz wywozu dirhamów z Maroka. Podobno celnicy potrafią "trzepać" bagaże w ich poszukiwaniu...
Przy wylocie z Maroka ponownie wypełnia się świstek - taki sam jak przy podróży "tam". Przejście przez bramki to...wielka lipa, ja np. nie zdjąłem zegarka, a celnik kazał mi przechodzić. Gadanie o bezpieczeństwie, to chyba jest jedynie dla lepszego samopoczucia...
Ok. 8.30 wystartowaliśmy. Z okien Airbusa obserwowaliśmy Casę, ocean...niestety nad Hiszpanią niebo niemal całe zasnute było chmurami i widoków praktycznie żadnych.
Przed 12 wylądowaliśmy w Paryżu - już na pokładzie samolotu do stolicy Francji informowali nas o naszej przesiadce. Mieliśmy na nią ok. 30 minut. Mało, ale mieliśmy nadzieję, że zdążymy. Nie zdążyliśmy...odprawa francuska trwała za długo. Najpierw straż graniczna sprawdzała paszporty, potem bramki - przypuszczaliśmy, że my jako turyści tranzytowi będziemy z tego zwolnieni, ale niestety tak nie jest
. Gdy podbiegliśmy pod naszą bramkę, była już zamknięta
. Samolot do Warszawy już kołował...oczywiście, zaraz ruszyliśmy do obsługi. Tam miły człowiek poinformował nas, że...nie ma takiej opcji, żeby ten samolot na nas zaczekał. Ba, dodał że na następne dwa loty także nie ma miejsc
. Na szczęście, Wiola nas uratowała. Tak teraz myślę, że gdyby nie jej znajomość języka, to nie wiadomo kiedy byśmy wylecieli z Paryża.
A tak Wiola załatwiła nam miejsca w I klasie na następny lot 3 godziny później.
Dodatkowo na pocieszenie, dostaliśmy bon na sandwicza i coś do picia...obawialiśmy się również o nasze bagaże. Ale, te na szczęście zostały z nami w Paryżu.
Posiedzieliśmy w małej knajpce, trochę pokręciliśmy się po lotnisku i w sumie trzeba było zbierać się do naszego lotu. W I klasie zdecydowanie wygodniej...a za sąsiada mieliśmy znanego z występów w Skrze Bełchatów - reprezentanta Francji w siatkówce Stephana Antigę z rodziną.
Po dwóch godzinach wylądowaliśmy z zimnej, acz naszej stolicy...odebraliśmy bagaże (dotarły
!), zapakowaliśmy się do autobusu i dojechaliśmy na Centralny. Tam każdy wsiadł do pociągu w swoją stronę...snując plany na kolejne wyjazdy
.
PS dziękujemy wszystkim za miłe słowa i pochwały dotyczące naszego pustynnego wypadu...
PS Danusiu, od Ciebie zawsze dowiadujemy się czegoś nowego...
PS Kulka, naszym kierowcą był Maciek - spore czarnogórskie doświadczenie w pokonywaniu podjazdów, zjazdów, serpentyn
.
PS W 2010 roku na pewno zaskoczymy
.