"...W końcu człowiek zawsze może przecież pójść nad Bosfor..."
Ostatni turecki dzień, a my nie mamy na niego konkretnego pomysłu. To znaczy mamy, nawet kilka, ale żaden jakoś do nas nie chce przemówić

i przekonać, że jest tym jedynym z możliwych

W związku z czym postanawiamy zacząć od tureckiej kawy, która w magiczny sposób ma nam pomóc w podjęciu decyzji. Akurat tak się złożyło, że znaleźliśmy się w kawiarni, w której na każdym stoliku była wyłożona taka ichnia turecka gra. Oczywiście, my nie mieliśmy pojęcia (i nadal nie mamy), co to za gra i jakie reguły w niej rządzą

Niespecjalnie nam to przeszkadzało, więc wymyśliliśmy swoje własne, na tyle nieskomplikowane, żeby Maluchy też mogły się wciągnąć, a przy odrobinie szczęścia ograć dorosłego przeciwnika
zagadkowa plansza
kiedy będzie mój ruch
Jak się okazało, turecka kawa pomogła i z chaosu turystycznego pojawiła się myśl, że może by tak stateczkami popływać. Myśl taka narodziła się ze względu na dzieci, które od czasu jak zobaczyły, co dzieje się na cieśninie bosforskiej, nieustannie pytały:
a kiedy my popłyniemy statkiem? Pod wpływem tureckiej kawy okazało się, że chwila ta właśnie nastąpi

Pływanie statkiem w Stambule to jedna z łatwiejszych rzeczy, pod warunkiem, że owym stateczkiem będą promy

które w tym mieście pełnią funkcje tramwaju, czy jak kto woli autobusu, przewożącego pasażerów z brzegu europejskiego na azjatycki - bądź na odwrót (rejsy Europa-Europa też się znajdą).
Powędrowaliśmy znowu w okolice mostu Galata, bo tam znajdują się trzy stanowiska promowe. Na chybił trafił, zdecydowaliśmy się na pierwszy lepszy prom i jego kurs

Okazało się, że za 1,50ytl z przystani
Eminonu w ciągu 15 minut przedostaliśmy się do azjatyckiej dzielnicy
Uskudar. Wysiedliśmy

Stwierdziliśmy:
ot, Azja

Zrobiliśmy zdjęcie na azjatyckim brzegu. Nastąpiło porozumiewawcze spojrzenie

w wyniku czego kupiliśmy żetony na kolejny prom, i znów po 15 minutach byliśmy w Europie

ale tym razem w dzielnicy
Besziktasz
jedyna pamiątka z Azji
parostatkiem w piękny rejs
I tym oto sposobem znaleźliśmy się w jednej z dalszych (ale nie najdalszych) dzielnic europejskiego Stambułu. Wiedzieliśmy, że tam chcemy się wybrać na spacer do
Yildiz Parki, który był onegdaj ogrodem sułtańskim (ciekawe co zostało z dawnej świetności?), a dziś jest największym parkiem miejskim, miejscem niedzielnych spotkań szukających chwili odpoczynku mieszkańców Stambułu.
Wiedzieliśmy także, że w parku to my raczej obiadu nie zjemy, więc wizytę w Besziktaszu zaczęliśmy od poszukania restauracji, co nie było dość trudne, bo naprzeciwko przystani promowej jest ich kilka

My wybraliśmy taką, która wyglądała na najbardziej turecką i serwowała takie też jedzonko

Dlaczego o tym piszę? Bo w tej restauracji zaszaleliśmy - były tureckie przystawki, zupa, dwa rodzaje kebabów, sałatki, deser, ayran, kawa, herbata i soczki, skakało nad nami trzech kelnerów

, z czego jeden odnosił Maję na rękach do toalety

i za ten fullserwis zapłaciliśmy 35ytl

czyli prawie tyle samo, co za trzy porcje kebabu, sałatkę i ayran w barze mlecznym - słonecznym w epicentrum centrum Sultanahmetu

Wnioski same się nasuwają...
Po takim przeżyciu kulinarnym spacer w kierunku owego park był wręcz wskazany
ulica Besziktaszu
Po dziesięciu minutach spaceru (tempo Maluchów) zobaczyliśmy wielką bramę wejściową do parku. Miałam nadzieję, że tak jak było napisane w jednym z przewodników, zobaczymy
oazę zieleni i barwnych kwiatów, jednak rzeczywistość okazała się mniej barwna
Co wcale nie znaczyło, że wycieczka była nieudana - mimo iż orgii kolorów nie było

było odludnie, panowała cisza, spokój, a jedynymi generatorami hałasu byliśmy my i kilka po europejsku stambulskich rodzin, które w wyznaczonych do tego miejscach grupowo piknikowały

Co ciekawe, przechodząc koło piknikowiczów, prawie za każdym razem w ich gronie znalazł się ktoś, kto zainteresował się naszymi dziećmi, w wyniku czego tradycyjnie

następowała wymiana uśmiechów, pozdrowień, a Maja i Tymek mogli potrenować swoją angielszczyznę

mówiąc
maj nejm is Maja 
Ciekawym doświadczeniem był dla nas też pobyt na tamtejszym placu zabaw (było to jedyne tego typu miejsce, na które trafiliśmy podczas stambulskich wędrówek), ponieważ tureckie mamy, jak tylko się zorientowały, że my obcy

bardzo dbały, żeby nasze dzieciaki dobrze czuły się w gronie ich pociech
Będąc w parku mieliśmy nadzieję, że dojdziemy do pawilonu gościnnego pałacu jednego z ostatnich sułtanów - Abdulhamida II, ale stało się inaczej

I dziś już nie pamiętam z jakich przyczyn i dlaczego, ale brakowało nam czasu

I po dojściu w okolice fontanny postanowiliśmy wracać
wśród oazy zieleni i barwnych kwiatów
fontanna w Yildiz Parki
stambulskie kaczory
Wracając do centrum moglibyśmy z dzielnicy Besziktasz wrócić po prostu autobusem, ale przecież pływanie promem było dla nas (to znaczy dla dzieci

) atrakcją turystyczną i dlatego powrót wyglądał tak jak przyjazd - tylko w odwrotnym kierunku, bo najpierw promem wybraliśmy się do Azji

a następnie z Azji do Europy
I jak wróciliśmy do Sultanahmetu, powędrowaliśmy na nasze ulubione kanapy ( bo zapomniałam Wam wcześniej napisać, że przez te kilka dni takie sobie znaleźliśmy) w celu zadbania o niedoprowadzenie do odwodnienia organizmu
I jak już nasz organizm poczuł się komfortowo, przypomniało nam się, że
w końcu człowiek zawsze może przecież pójść nad Bosfor, jak napisał
Orhan Pamuk, a On przecież wie, co mówi, i jeszcze za to Nobla mu dają

Mądrych ludzi trzeba słuchać... zatem nad Bosfor
kolejny wędkarski raj
gdy jedni spacerują, inni pracują
balonowa strzelnica
I jeszcze pozostała nam ostatnia atrakcja dnia ostatniego

Postanowiliśmy zaszaleć kulinarnie (znowu

) i wybrać się na kolację do jednej z pobliskich (pobliże hotelu) restauracji, które wieczorem tętnią życiem, zapachami i mocno kosmopolitycznymi spotkaniami

Za namową uroczego pana szefa-kelnera, wybraliśmy też specjalne menu - kebab serwowany w jednorazowych, glinianych dzbanach, podawany na rozżarzonych węglach

A co tam - w końcu raz się żyje, i możliwe, że tylko raz przyjeżdża się do Stambułu
Zamówienie było strzałem w dziesiątkę. Co prawda, niekoniecznie kulinarną, bo kebab jak to kebab - smaczny był, ale gliniane naczynie trochę chrzęściło pod zębami

Natomiast spektakl jednego aktora - pan szefa-kelnera - był niepowtarzalny

dlatego daliśmy mu się całkowicie uwieść

i zakończyliśmy kolację jeszcze herbatką
A po zakończonej kolacji u pana magika (jak ochrzciły go nasze dzieci) nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do hotelu i myśleć o jutrzejszym dniu, kiedy to mieliśmy jechać do Grecji.