"A czy tam, gdzie jedziemy, to będą półludzie?" - tymi oto słowami Tymek rozpoczął naszą podróż do Bułgarii

Niezbadane są drogi przepływu myśli w dziecięcym umyśle

dlatego oboje, jednocześnie odwróciliśmy głowy w kierunku syna i z niezaprzeczalnym zdziwieniem zapytaliśmy się o przyczynę takiego sposobu rozumowania. Odpowiedź, która padła wyjaśniała wszystko.
No bo jedziemy przecież do Półgarii, a tam mieszkają Półgarzy... (
ach, Ci rodzice, nic nie kumają, trzeba im wszystko tłumaczyć, nie wiedzą nawet, gdzie jadą na wakacje - ignoranci 
- taki mniej więcej był ton wypowiedzi Tymka

)
Nadmorska Półgaria
Ponieważ już wiemy, gdzie jedziemy, możemy świadomie opuścić Sybin

tomtom mówi nam, że do granicy z Półgarią

zostało ponad 3 godziny, co w praktyce oznacza ponad cztery. Jak się okazało - w praktyce wyszło ponad 5, gdyż jechaliśmy drogami, które były w trakcie remontu, nie pomogła nawet prędkość światła, którą rozwinęliśmy jadąc fragmentem autostrady prowadzącej do Bukaresztu.
Dojechaliśmy do miejscowości granicznej -
Giurgiu. Powinnyśmy zbliżyć się do granicy, a tymczasem tomtom prowadzi nas w jakieś miejsca, które wyglądają jak opustoszałe, zapomniane tereny przemysłowe

No tak, znów ten automatyczny chłop wyprowadził nas w pole

Byliśmy przekonani, że tomtom pomógł nam się zgubić. Ja już byłam cała obrażona na to automatyczne ustrojstwo

, natomiast Bartek postanowił mu zaufać - planu Giurgiu nie mamy, drogowskazów brak, ludzi, których można by zapytać o drogę nie stwierdzono - co robić, jedziemy jak maszyna każe.
I wiecie co - okazało się, że bezduszna maszyna miała rację

Znaleźliśmy się w okolicy, która przypominała przejście graniczne... tylko takie opuszczone

Żadnych tablic informacyjnych, oznakowań, ludzi, czy też samochodów - tylko my i coś na kształt zrujnowanych budek granicznych

Postanowiliśmy iść (a raczej jechać ) za ciosem

Podjeżdżamy do jednej takiej budki... i ku naszemu zdziwieniu... okienko się otworzyło. A w okienku pani z tlenionym wielkim blond tapirem na głowie, różową, lekko już wytartą szminką, z papierosem w ręku, mocno znudzonym głosem oznajmia nam:
6 Euro 
Na to nasze miny wykrzywiły się w jeszcze większym zdziwieniu - nie chcą od nas paszportów, ale chcą euro - bardzo nietypowa kontrola graniczna

Widząc nasze miny pani nie kryła niezadowolenia i jeszcze bardziej znudzonym tonem powiedziała coś w stylu
to za most No skoro za most

(ale jaki most?

) ...płacimy w lejach, paragonu nie dostajemy

Ale za to na most wjeżdżamy

Co więcej, okazało się, że właśnie jedziemy nad Dunajem (po naszym zdziwieniu możecie wywnioskować - słusznie zresztą, że znajomość mapy jest u nas na wysokim poziomie

) Po drugiej stronie mostu czekała (choć o tym nie wiedziała

) Bułgaria
No i jesteśmy w miejscowości
Ruse. Trzeba jeszcze kupić osławioną

winietkę, która pozwoli nam swobodnie poruszać się po drogach poza obszarem zabudowanym. Na okolicznych budynkach szukamy napisu informującego, że "tu można nabyć" upragnioną naklejkę. Rozglądamy się, a tu same cyrylickie literki. Kurczę, jak może wyglądać napis "winieta" w cyrylickiej wersji

My - niby dzieci szkolnego języka rosyjskiego, a jednak odzwyczailiśmy się od tego systemu zapisu ( tak na marginesie dodam, że od tamtej chwili zaczęliśmy się bawić w przypominanie języka rosyjskiego. Wyszło nam, że umiemy
"guliać po lesu i sobirac griby i jagady"

) Postanawiamy szukać winietowego ratunku na stacjach benzynowych - dopiero na trzeciej nam się udało.
Jedziemy dalej. Tomtom mówi, że jeszcze jakieś 4 godziny. Jedziemy, osiągamy nawet jakąś przyzwoitą dozwoloną prędkość, wszystko wskazuje, że faktycznie niedługo będziemy w Sozopolu. I nagle
żarło, żarło, aż zdechło - koniec jazdy - korek.

Ale o co chodzi? Widzimy, że Bułgarzy jakoś radzą sobie z tą sytuacją - zjeżdżając z drogi, wjeżdżają na zaorane pole

Hm, czy my też powinniśmy? Na szczęście sytuacja się rozwiązała wraz z szybkim przyjazdem policji, która zaczęła kierować ruchem. To kierowanie ruchem polegało na tym, że pan policjant podchodził do każdego samochodu i mówił:
"Jedźcie przez pole" 
No więc jak kazali tak my zrobiliśmy - przez pole, które w dodatku okazało się być dwukierunkowe. Od tej pory wiemy, że Kijunia to nie tylko zwykłe kombi, ale także maszyna z prawdziwą terenową duszą
I znów musimy jechać , i znów nuuuuudy

Więc zaczęliśmy kombinować, co by tu zrobić, żeby urozmaicić dzień. Jak dobrze, że mamy dzieci

na nie wszystko zawsze można "zwalić". Tym razem stwierdziliśmy, że dzieci

koniecznie muszą trochę odpocząć, a przede wszystkim dzieci

koniecznie muszą coś zjeść

i w tym celu postanowiliśmy zatrzymać się w najbliższym mieście Wypadło na
Szumen (Shumen) Jak się okazało - miasto dziwoląg. Tę dziwaczność Szumenowi zaserwowali ludzie - centrum miasteczka stanowi bulwar, czy jak ktoś woli promenada, wzdłuż której ciągną się wyremontowane secesyjne kamieniczki. I do tych urokliwych kamieniczek dołączono: plac prawie, że czerwony

pomniki, które nieustannie recytują
"Mądrość Stalina - rzeka szeroka, w ciężkich turbinach przetacza wody..." 
i popadające w ruinę straszydełka doby realizmu socjalistycznego

A do tego wszystkiego ulicami spacerowało jak najbardziej współczesne wojsko amerykańskie

Ale o co chodzi?
plac prawie, że czerwony
pomniki, które nieustannie recytują "Mądrość Stalina - rzeka szeroka, w ciężkich turbinach przetacza wody..."
popadające w ruinę straszydełka doby realizmu socjalistycznego
jak najbardziej współczesne wojsko amerykańskie
Gdy już minął pierwszy szok, i pogodziliśmy się z tym, że takie miasta naprawdę istnieją, przypomnieliśmy sobie, jaki jest nasz główny cel. Szukamy restauracji, a nie było to łatwe, gdyż na promenadzie owszem były, ale kawiarnie w masowej ilości, zdarzały się także budki z fast foodem, ale restauracji, w której się siedzi, nie dostrzegliśmy. Natomiast na horyzoncie placu"prawie że czerwonego" zamajaczył nam hotel utrzymany w stylu późnego Gomułki, czy też wczesnego Gierka.
Nasze skojarzenie było proste - jak jest hotel, to powinna tam być i restauracja. Wchodzimy, trochę się obawiając, że w takim hotelu możemy być niewypłacalni. Okazało się, że niepotrzebnie, bo w środku zastaliśmy skansen z lat 70tych. Pytamy recepcjonistkę o restaurację, na co ona zaczęła coś po bułgarsku wykrzykiwać do mężczyzn siedzących na hotelowych kanapach (dodam tylko, że wszyscy panowie w dresy byli odziani

)Dwóch z nich się podniosło, zabrało klucze za stolika i z uśmiechem na twarzy i mnóstwem słów, których znaczenia nie rozumieliśmy, zaprosiło nas do windy (pamiętam, że w windzie przemknęła mi myśl po głowie, czy przypadkiem uciekać nie powinniśmy). Okazało się, że winda przywiozła nas na restauracyjne piętro. Panowie odkluczyli drzwi do olbrzymiej, pustej restauracji i zniknęli

No więc, wybraliśmy miejsce na restauracyjnym tarasie i czekamy...
Nagle pojawia się pan dresiarz, ale przebrany w elegancki biało-czarny strój kelnerski i z uśmiechem podaje nam menu. Tym razem my z uśmiechem i przy użyciu rąk tłumaczymy, że tych cyrylickich krzaczków nie rozumiemy (no, może poza wyrazem coca-cola) i że może on sam nam coś zaproponuje. I zaczęła się zabawa w kalambury

A że wesoło było, to przyszedł do nas drugi pan dresiarz, który po przebraniu okazał się być kucharzem. Więc bawiliśmy się we czwórkę

I nie wiem jak, ale po 20 minutach czekania okazało się, że zamówiliśmy szaszłyk z kurczaka

Te dwa szaszłyki zapamiętamy na długo - nie dlatego, że takie dobre były, ale przede wszystkim przez to całe wydarzenie, które bardzo miło wspominamy - przecież do tej pory nikt specjalnie dla nas restauracji nie otwierał
Żegnamy się z Szumanem. Zostało nam jeszcze 200km do przejechania
