
Starosłowiańska Gryfia, sympatyczne hanzeatyckie miasteczko, siedziba jednego z najstarszych uniwersytetów w Szwecji ( tak pisze na stronie miasta, ha ha


Skąd się tam wziąłem?
W czerwcu obroniłem magisterkę i skończyłem studia we Wrocławiu. Ostatnie wakacje przed wsiąknięciem w szarą beznadzieję pracy zawodowej w PRL, postarałem się tak zaplanować, aby długo o nich pamiętać. Najpierw podłączyłem się do kolegów, którzy jakoś zorganizowali wyjazd do pracy w NRD. A we wrześniu przygoda dotychczasowego życia, Istanbul i Izmir.
W Greifswald pracujemy 3 tygodnie w państwowym przedsiębiorstwie obrotu zbożem.

W tych starych budynkach maszyny z czasów III Rzeszy sypią zboże do worków. Po drugiej stronie ulicy znajdują się silosy i wielki plac, na który dziesiątki ciężarówek wywrotek przywożą, zrzucają i wywożą wszystkie gatunki zboża.
Zasuwam 12 godzinne zmiany z takąż przerwą na odpoczynek, łażę w wolnym czasie po miasteczku, wybieramy się parę kilometrów dalej nad Bałtyk do Wieck. Fascynuje mnie tam prześliczny stary most zwodzony,

Obserwujemy manewry załóg Yacht Club Stasi Greifswald ( kto inny mógłby w tym kraju tak swobodnie posługiwać się narzędziem do ucieczki na Bornholm czy Lubeki? )



Pierwsze zarobione pieniądze wydaję w sklepie fotograficznym, kupując lustrzankę Practica, pierwszy poważny aparat w moim życiu, musicie więc wybaczyć mi jakość moich pierwszych zdjęć. Z myślą o wrześniu nabywam także błony ORWO, przeźrocza. Poważny błąd : nie kupiłem lampy błyskowej, zauważalnie wpłynie na jakość niektórych fotek. Wszystkie zdjęcia z tej relacji zostały wykonane w 1985 roku.
Ciekawą atrakcją staje się koncert Die Puhdys na rynku. Sprzed 10 lat pamiętam, że można być fanem grupy i nie znać żadnej ich piosenki


Na rynku w Greifswald z zażenowaniem słucham antyamerykańskiej Hiroschima, innych DDRowskich protest songów, i nikomu się nie przyznaję do moich dawnych fascynacji.
Obecności Stasi nie zauważam, niemieckiego nie znam, więc z lokalnymi niewiele rozmawiam. Większą atrakcją jest nasz kierownik grupy i opiekun ze strony uczelni, kapitan Korzeniowski ( chyba ? ) ze Studium Wojskowego. Genialnie potrafił skłócić nas ze sobą i dla własnej przyjemności mocno skonfliktować kolegów z jednego małego wydziału.
Na wyjazd do Turcji załapałem się dzięki międzynarodowej organizacji studenckiej AIESEC. Przedmiotem jej działalności jest organizowanie międzynarodowej wymiany studenckich praktyk zawodowych w firmach. Spośród krajów demokracji ludowej do AIESEC wtedy należała chyba tylko Polska, Węgry i Czechosłowacja, wprawdzie musieliśmy być pod patronatem SZSP, ale trochę autonomii było. Z liceum wyniosłem dobrą znajomość języka angielskiego, na tyle, że na uczelni jestem gwiazdą, bo niewielu w latach 80tych potrzebowało do życia znajomości angielskiego. Działam w AIESEC, jestem opiekunem i organizatorem wolnego czasu dla studentów z Ameryki, Europy Zachodniej i Jugosławii, dla których pobyt w Polsce czasu stanu wojennego jest chyba sporą atrakcją. Tak jestem zapracowany, że sam na praktykę załapuję się już po zakończeniu studiów, i to nie do wymarzonego UK czy RFN, ale do Izmiru.
Osoby w moim wieku pewnie to pamiętają, ale młodzieży należy wyjaśnić parę abstrakcyjnie absurdalnych faktów z tych czasów. A więc : zaglądam do szuflady, i nie znajduję w niej paszportu. Muszę więc stawić się w komendzie MO z wnioskiem odpowiednio opatrzonym stemplami właściwych organizacji, i dostaję wymarzony dokument po oddaniu w depozyt milicyjny mojego dowodu osobistego. W zamian na pewno moje dane osobowe trafiają do IPN. Otrzymanie wizy tureckiej i pozwolenia na pracę wymaga ze dwu osobistych stawień w ambasadzie na Malczewskiego. W PeKaO otrzymuję książeczkę walutową, który to fakt skrupulatnie odnotowano w moim dowodzie osobistym, żebym czasem nie wyłudził drugiej


Pozostaje mi jeszcze :



I czekać .......... To było najcięższe.
Wy też poczekajcie na dalszy ciąg.
