Tak jak w tytule to ująłem. Wspomnienia wracają i wyjazd z AD 1997 utkwił mi chyba najbardziej w pamięci. Cyfrzaka w tym czasie oczywiście nie miałem tak więc wspomnienie będzie black@white czyli bez zdjęć. A wsio zaczęło się tak....
Plany układały się różnie, jako że czasy te należały jeszcze do kawalerskich tak więc ekipa długo mobilizowała się przed podjęciem decyzji o terminie i kierunku wyjazdu. Jako że wcześniejsze lata upływały pod znakiem Bałtyku i Jastrzębiej Góry większość ekipy głosowała za tą właśnie opcją. O Bałkanach wiedzieliśmy tyle co pokazywała telewizja a więc bratobójcze walki, krew i zgliszcza. Trudno było przekonać ludzi by wybrać się w taki rejon tym bardziej, że konflikt jeszcze trwał wprawdzie nie w samej Chorwacji lecz w Kosowie no ale wydarzenia były dość ściśle ze sobą powiązane. Internet był w tym czasie luksusem niewyobrażalnym u nas na wiosce tak więc nie potrafiłem znaleźć informacji, które pomogłyby mi w przekonaniu ludzi.
Podjąłem decyzję – opracowuję plan podróży, zbieram foldery (trudnodostępne) i spróbuję co na to powiedzą. Po kilku tygodniach walki z wiatrakami ludzie zaczęli powoli zastanawiać się co do polskiego morza w czym solennie pomogły mi lipcowe powodzie roku 1997.
W końcu udało mi się zebrać chętnych do 1 (mojego) autka czyli rozsądne 4 osoby w tym ówczesna moja dziewczyna (a obecnie kochana małżonka) + druga para (obecnie również małżeństwo). Drugie autko jakby już samoczynnie się zapełniło. Dla pewności i potwierdzenia chęci wyjazdu zebraliśmy zaliczkę na koszty podróży. Nikt nie odpadł.
Pewnego sierpniowego wieczora (daty nie pamiętam) karawana ruszyła w kierunku południowym z naszej pięknej wsi Gierałtowice (koło Gliwic) na Zwardoń. Pierwsza granica i wszystko oki nastrajało optymistycznie potem Słowacja, Węgry i wjechaliśmy rankiem do kraju docelowego czyli Chorwacji. Celem naszym była północ – okolice Senja. Od rana nastroje, pomimo zbliżającego się końca podróży były coraz gorsze. Po pierwsze pomyliliśmy drogi w okolicach Zagrzebia co poskutkowało zwiedzeniem przedmieść tego miasta na których czuć było jeszcze zapach spalenizny i prochu. Zewsząd atakowały nas widoki wzięte żywcem z jakiegoś wojennego filmu. W wydostaniu się stamtąd pomogli nam miejscowi mieszkańcy, których powiem szczerze baliśmy się – twarze nieogolone, ubrania brudne, Łada którą jechali bez tylnej szyby, karoseria dość mocno powyginana i co nas najbardziej przerażało dziury w nadwoziu po kulach. Zrobiło to na nas piorunujące wrażenie. Jednak jak się okazało ludzie ci okazali się bardzo życzliwi, kazali jechać za sobą i wyprowadzili nas na właściwą drogę – o zapłacie nie chcieli nawet słyszeć więc obdarowaliśmy ich polskim piwem co przyjęli z wielkim entuzjazmem i serdecznością w stosunku do nas. Dalsza część podróży upływała w dość kiepskich nastrojach. Mijaliśmy zgliszcza, opuszczone wioski, postrzelane znaki drogowe, wszechobecne znaki ostrzegające o minach. Poznaliśmy skutki ogromu tragedii jaka rozegrała się w środku Europy u progu XXI wieku.
Wspinaliśmy się kolejne kilometry przez góry, drogi ubywało powoli. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce (nie pamiętam nazwy) była knajpa! Zjedliśmy po hot – dogu wypiliśmy po coli i w dalszą podróż. Około południa z wbitym 2 biegiem piłowaliśmy pod stromy podjazd po niezbyt luksusowej drodze dojechaliśmy do szczytu i w tym momencie ujrzeliśmy widok, którego nie zapomnę nigdy w życiu. Zatrzymaliśmy się na szutrowym parkingu na szczycie (o mało co z rozdziawioną gębą kuzyn jadący drugim autem nie przedzwonił mi w tył bo zapomniał o zatrzymaniu się).
Ekipa wysiadła z samochodów w milczeniu pierwsze co usłyszałem po kilkudziesięciu sekundach to z ust serdecznego mojego kumpla : „o kur.a ! ja pier…e ! niech mnie ktoś uszczypnie”.
Ludzie płakali jak jeden i dziękowali mi że ich namówiłem. Byliśmy jak na oko i wg map obecnie określam na około 600 m n.p.m. a w dole lśnił błękitno - zielony Jardan usiany kwerneńskimi wyspami.
No i tak sobie odstaliśmy z dobrą godzinkę podziwiając widok i ruszamy w dół. W okolicach połowy zjazdu poczułem smród z klocków i pedał jakoś dziwnie do góry mi dźwigało więc 2 postój na ostygnięcie hamulców i podziwianie. Wreszcie dotarliśmy w okolice Senja czyli prawie punktu docelowego. Po około półtoragodzinnych poszukiwaniach znaleźliśmy kamp. Niestety nazwy nie znam ale było to niewielkie pole na północ od Senja (około 5-7 km). Typowo kameralny i wszystko byłoby oki gdyby nie kobita (nie wiem czy właścicielka czy zarządzająca). Na dzień dobry po podróży zechcieliśmy się piwka napić – było w recepcji w lodówce (w przeliczeniu ok. 7 DM !). Wzięliśmy po jednym i na tym się skończyło. Potem ktoś zechciał dodzwonić się do domu, więc poszliśmy do recepcji. W domach było umówione że ktokolwiek się dodzwoni roześle wiadomość do reszty i ok. Oczywiście ta sama kobitka stwierdziła że do telefonu po jednej osobie można wchodzić a jako że był w osobnym pokoju poszedł kumpel. Wyszedł z pokoju po ok. 5-7 minutach i co usłyszał? Że należy się 70 DM !! Stwierdziliśmy że kobieta zidiociała i że chcemy jej nr pozwolenia i rachunek za 7 minut rozmowy telefonicznej po 10 DM (choć ta trwała może ze 2 minuty bo resztę zajęło kręcenie). Spasowała w końcu i skasowała 15. Kij jej w oko.
Po dwóch dniach balangi na miejscu i odwiedzinach późno - nocnych na starówce Senja postanowiliśmy się wybrać do Plitwic. Wyjechaliśmy wcześnie rano. Trudno mi określić dokładnie po jakim czasie dotarliśmy na miejsce. Tym razem widoki spalonych wiosek po drodze już tak nie przerażały. Zwiedziliśmy Plitwice i około godziny 18 wyruszyliśmy z powrotem. Przez jakieś 20 km snuliśmy się za kolumną pojazdów SFOR-u. Po dotarciu do Jardanki już nieźle wygłodniali postanowiliśmy się zatrzymać koło kręcącej się przy drodze świni na rożnie (odojak). Kuzym Corsą zaparkował tak że odwłok pojazdu znajdował się wprawdzie za białą linią ale na asfaldzie – stwierdziłem że trzeba go nadrzyciś bo wykręcić nie bardzo się dało i co zostało postanowione to i wykonane. Poszliśmy do knajpki zamówiliśmy 2 duże talerze mięsa i wcinamy. W pewnym momencie słychać pisk opon, wielkie bum i wycie kilku alarmów samochodowych. Wybiegliśmy na parking – widok przedni – tam gdzie jak przypuszczaliśmy miały stać nasze autka zaparkował autobus rejsowy bodajże relacji Rijeka – Zadar. No to piknie wracamy nazad by bus. Ale podchodzimy bliżej i co się okazuje mój Poldek nie ruszony natomiast Corsa kuzyna na tylnym błotniku ma ślady śrub od koła autobusu, pęknięte światło tylne lekko draśnięty zderzak i oderwany kołpak – jechać można bez problemu. Sharan, BMW, Yugo, Zastawa i Vectra zostały mniej ulgowo potraktowane. Z włoskiego Sharana wziętego na 1 ogień nie ostało się praktycznie nic (tak na oko całkowita jego długość nie przekraczała 3 mb). Policja i te sprawy jako że najmniej ucierpieliśmy z zdarzeniu czekaliśmy jako ostatni. Ichniejszy policjant pisał uszkodzenia zgodnie z moimi sugestiami - było koło, błotnik , lampa, zderzak , tylna klapa i jeszcze parę pomniejszych uszkodzeń - dopiero stwierdzenie kumpla żeby do protokołu z oględzin dopisać radio (w które Corsa nie była wyposażona i musieli sami po drodze śpiewać co do przyjemnych raczej nie należało) wywołało jego uśmiech i stwierdzenie że nie można aż tak bardzo przeginać. Generalnie dla nas całe wydarzenie było śmieszne. Powodem dzwonu był ponoć niezidentyfikowany motocyklista który wyjechał autobusowi na trzeciego. Spokojni poszliśmy dokończyć zimne niestety już jedzonko po czym udaliśmy się na nasz kamp. Oczywiście nie obyło się bez oblania tak znamienitej okazji jak wyjście cało z całej tej opresji Malvaziją. Jak wieczór się zakończył niestety nie pamiętam.
Dzień następny postanowiliśmy spędzić z wiadomych względów w wodzie. Oczywiście wino z dnia poprzedniego się ostało dokupiliśmy trochę Karlovacko i Stelli Artos w Senju wypłynęliśmy z jakieś 30 – 40 metrów od brzegu dopięliśmy się do boi. Po kilku godzinach leczenia się w ten sposób w wyraźnie lepszych nastrojach udaliśmy się na obiadek. No i zaczęło się kumpel nie zauważył bądź nie był w stanie ominąć (co bardziej prawdopodobne) jeżowca i zestaw z 10 kolców został mu dość głęboko w nodze. Nasłuchawszy się opowiadań, że skończyć się to może zakażeniem i poważnymi komplikacjami zdrowotnymi padło postanowienie – operujemy. Tak więc przy pomocy kozika, pensety i 0,7 l butelki przystąpiliśmy do zadania. Ordynatorem został mój kuzyn z racji tego że 2 razy startował na medycynę (choć się nie dostał) natomiast jego ojciec jest cenionym chirurgiem. Zaraz na początku operacji pacjent dostał szkalanę wódy jak to w westernach często pokazują i przystąpiliśmy do dzieła. Operacja trwała bardzo krótko aczkolwiek była burzliwa – pacjent zjadł resztki wysuszonej trawy na polu namiotowym, zdarł sobie skórę z łokci próbując zwiać ze stołu, chirurg wydłubał wszystkie kolce które tkwiły w ciele pacjenta zdezynfekował ranę wódką a pozostałą resztką Smirnoffa wypił. Dziewczyny opatrzyły powstałą ranę opierdzielając przy okazji cały zespół prowadzący zabieg i poszliśmy na obiad.
Po posiłku i godzinnej drzemce zarówno pacjent jak i nasz ordynator doszli do siebie więc decyzja – wracamy na materace. Większość stwierdziła, że na dziś już dość Malwaziji jedynie nasz dzielny chirurg i jego jeszcze bardziej dzielny pacjent postanowili oblać udany zabieg. W dbałości o to żeby się nie potopili postanowiliśmy ich przyciągnąć do brzegu i tam zakotwiczyć. Nie wzięliśmy tylko poprawki że początkiem sierpnia w okolicach godz. 17-18 słońce potrafi jeszcze krzywdę zrobić o czym chłopaki we dwójkę przekonali się wieczorem jak środki przeciwbólowe przestały działać. Wieczorem udaliśmy się do Senja na kolację. Pacjent pomimo rozoranej stopy i oparzenia słonecznego pleców czuł się tak świetnie czym dał wyraz bawiąc się z miejscowymi dziewczynami na dyskotece w knajpce. Jak się okazało WC we wspomnianym lokalu było ukryte w sposób perfekcyjny tak więc nie było szans po ciemku go znaleźć pomimo kilkukrotnych prób więc postanowiliśmy (jak zresztą większość miejscowych) załatwić potrzebę za jakimś murem oddalonym o około 100 metrów od lokalu. Wszyscy jednocześnie przystąpiliśmy do wiadomej czynności co było wyłącznie słychać bo widoczność w tym miejscu była równa zeru absolutnemu spotęgowana faktem wyjścia chwilę wcześniej z dobrze oświetlonej uliczki. Słychać było …. ale tylko 4 osobników. Nasz pacjent zdawało się zaniemógł w wykonywaniu tej czynności, więc go upomnieliśmy że czekać nie będziemy a on odpowiada że skończył. Jakież było zdziwienie kiedy się okazało, że udało mu się trafić nieświadomie nie gdzie indziej tylko do okna jakiejś komórki. Uciekliśmy nie czekając na reakcję gospodarzy domu bo w takiej sytuacji nawet przeprosiny byłyby głupie, zresztą szczenięce lata rządzą się swoimi prawami. Obecnie sytuacja ta wydaje mi się zarówno śmieszna jak i głupia no ale cóż. Najlepsze jest to, że skończyć cała przygoda mogła się tym że oparłby się o fragment muru, którego w tym miejscu nie było i wylądować z wielkim hukiem w tejże komórce z siusiakiem w dłoni. Około godz. 3 w nocy wróciliśmy na kamp i zasnęliśmy momentalnie.
Rano podjęliśmy decyzję o potrzebie zmiany campu. Wsiedliśmy do samochodów i wio na poszukiwanie. Po około godzince znaleźliśmy duże pole z supermarketem, lodówkami, prądem i wszelkimi innymi udogodnieniami. Sprawdziliśmy ceny w sklepie – jest oki – wracamy po nasz dobytek – spakowaliśmy manele, podziękowali za gościnę i pojechaliśmy. Wjeżdżając na drugie pole bardzo miła młoda dziewczyna poprosiła nas tylko o paszporty i poinformowała nas żeby przyjść za około pół godziny żeby zdążyła nas zameldować. Jako że do bramy było dość kawałek po wstępnym rozpoznaniu atrakcji ośrodka poszliśmy do wody. Paszporty odbieraliśmy dopiero podczas wieczornego wyjazdu do miasta. Wtedy uświadomiłem sobie jaka była przyczyna, że w czasie konfliktu bałkańskiego głównym środkiem płatniczym była marka niemiecka. Otóż pod recepcję podjechał Mercedes SLC na niemieckich tablicach, wysiadło z niego dwóch Panów obwieszonych złotem jak choinki na święta, jeden w wieku na oko 50-55 lat a drugi zdecydowanie większy (łysy z grubym karkiem) w wieku około lat 27-30. Podeszli do recepcji, jedna z obsługujących pań powitała ich obu z uśmiechem i przymilnym „gutten tag herr coś tam”, po czym poszła na zaplecze po książki meldunkowe wraz z jakimiś rozliczeniami oraz kasetkę z pieniędzmi. Obserwowałem kątem oka że panowie po podliczeniu zainkasowali pieniądze, wsiedli do Merca i odjechali. Jak się później okazało starszy pan był właścicielem ośrodka. Doszedłem wtedy do wniosku dlaczego wojna na Bałkanach trwała tak długo, była tak krwawa, dlaczego ONZ i NATO nie interweniowały w skuteczny sposób od początku konfliktu. Dobry partner w interesach to taki, który przyjmuje nasze warunki - a jak go najprościej do tego zmusić ? - biedą, głodem, brakiem perspektyw, brakiem środków na jakąkolwiek inwestycję…. Tak też moim skromnym zdaniem się stało.
Ciąg dalszy wczasów upływał w sielankowej atmosferze, już nie trzeba było jeździć rano do sklepów do Senja. Sklep na Kampie okazał się tani i doskonale zaopatrzony. Zwiedziliśmy jeszcze Cirkevnicę, Kraljevicę, Omisalj, Rijekę, Novi Vinodolski.
Czas urlopu topniał wraz z posiadanymi pieniędzmi. Nastał czas powrotu. Wszyscy żegnali się z Chorwacją z zapewnieniem szybkiego powrotu w te strony. Z tego co się orientuję wszyscy jak jeden postanowienia dotrzymali. Może powroty nie były szybkie ale jednak każdy w mniejszym lub większym stopniu zakochał się w tym kraju. A trzeba zaznaczyć że ze względu na posiadane w tym czasie oszczędności udało nam się zwiedzić tylko część Kverneru.