Tego wyjazdu miało w ogóle nie być.
W czerwcu byliśmy już na skromnych dwutygodniowych wakacjach na Słowacji. Ale pozostał niedosyt, bo nie udały się one zbytnio - trochę syfu, kiły i mogiły. Na całe szczęście zarobiłem w lipcu trochę więcej kasiory niż zwykle , wymyśliłem pretekst (10-ta rocznica ślubu - może być, nie ) i dobre miejsce (piękne zdjęcie Złotego Ratu w przewodniku - chorowałem na nie od kilku miesięcy)
i tym sposobem .... namówiłem moją kochaną żonę na wyjazd.
Planowanie rozpocząłem od końca - do czego nikogo nie namawiam. Najpierw zarezerwowałem tygodniowy pobyt w hotelisku (ponoć niezłym) w Bolu na Bracu. Potem były 2 miesiące siedzenia nad "croplą", mapami, przewodnikami itd. W końcu wyjeżdżamy.
Załoga tj. ja i Basia (dwoje trzydziestoparulatków) oraz Hubert (5,5) i Miki (2,5) w komplecie, choć trochę zakatarzona. Plany ambitne, program bardzo napięty, bo chcemy dużo zobaczyć po drodze. Zamarzyło się Plitvice, BiH (Mostar, Medjugorie), wyjazd na Sveti Jure, a dopiero potem ... Brac. Jeszcze tylko pakowanie betów wieczorem we wtorek po przyjściu z pracy, budzenie chłopców i.....
20 IX (środa) - DROGA
0.30. - wyjazd z Tarnowa . Pakujemy się prawie cudem do naszej karety. Wybudzony Hubert zaciekawiony całą sytuacją, Miki za to nieco przerażony - co to za ewakuacja w środku nocy. Przykuwam chłopaków do fotelików i jedziemy. Przejeżdżamy przez uśpione miejscowości południowych krańców powiatu tarnowskiego, wjeżdżamy do Gorlic.
W Gorlicach na każdym skrzyżowaniu, nawet w oczywistych miejscach jest oznakowanie pokazujące drogę do przejścia do Koniecznej - własnym oczom nie wierzę. No, ale jesteśmy w Polsce, a tu pod tym względem nie może być idealnie. Na skrzyżowaniu w centrum brak znaków; więc zgodnie z poprzednimi jadę prosto i po 2 km orientuję się że jestem na drodze do Dukli - tam też jest przejście na Słowację (czyli w Barwinku ) ale jak dla nas no trochę, za daleko. Rzut oka na mapę i powrót do miasta. Przy powolnym przejeździe różnych skrzyżowań zapuszczam żurawia w boczne odnogi i okazuje się że w oddali widać na znaku białe kółeczko z literami SK. Radość olbrzymia (bo kogo o 2 w nocy zapytać o drogę) . Zawracam i jedziemy już właściwą drogą. Wszystkie manewry (dziwne i czasem niezgodne z przepisami) mogę wykonywać tylko dlatego że na ulicy jesteśmy o tej pore .... tylko my . Przejeżdżamy przez serpentyny Magury Małastowskiej i nagle znienacka (czyli stąd, skąd nadchodzą ruskie czołgi) wyłania się przed nami przejście graniczne w Koniecznej. Wygrzebuję się z cieplutkiego auta, podaje zaspanemu celnikowi nasze paszporty. On nieprzytomny wygłasza przytomną uwagę: Aha 4 osoby i liczy głośno mnie i moją zaspaną trójkę. Myśląc że to tyle, pakuję się do auta, a on: -A dowód rejestracyjny ?; pokazuję - sprawdza; mówi dziękuje i przekazuje papiery słowackiej koleżance, a ona .... nawet nie spojrzawszy na nie oddaje wszystko z powrotem. Drżący z zimna wsiadam do bryki i wio dalej.
Wjeżdżamy do Słowacji. Jest jeszcze przed 3 -cią. Mijamy ciche i zaspane słowackie osady i miasteczka oraz tereny położone pomiędzy tymi osadami i miasteczkami. Przejeżdżamy przez Presov. Hubi nie śpi i od razu zauważa pracującą na peryferiach fabrykę w której coś świeci się na zielono; natychmiast słyszymy że jest to tajemnicze laboratorium w którym terroryści robią trujące mikstury (moje dziecko ogląda za dożo TV). O laboratorium jest mowa aż do Koszyc. Koszyce objeżdżamy jakimiś kanałami (czytaj: bocznymi drogami). Niedługo nagle strasznie zachciewa mi się spać. Widzimy stację Shella; wjeżdżam na nią, staję na parkingu i od razu kimam, a reszta ze mną. Budzimy się po 40 minutach i jedziemy dalej. Okazuje się że byliśmy zaledwie 1 km przed granicą słowacko-węgierską. Panowie (Słowak i Węgier) pracujący na przejściu zobaczywszy nas stanęli na podjeździe. Nie musiałem w ogóle wysiadać z auta. Rzucili okiem w dokumenty (trwało to może 10 sekund), Węgier po polsku powiedział dziękuję i pojechaliśmy dalej.
Węgry - dobra droga - przed każdym miasteczkiem wysepka po to aby ograniczyć prędkość i wszędzie (no bo to już ranek) mrowie Suzuki Swiftów - w jednej miejscowości Forro jeden Swift nas puścił, drugi wyprzedził, trzeci nagle wycofał się na drogę ( a czwartego nie było ) . Po drodze minąłem jedną całodobową stację, ale nie zatrzymywałem się bo była niedaleko od granicy. Po trzydziestu kilometrach jazdy myślę sobie czas kupić winietkę na autoplayę, a tu problem - po drodze wszystkie stacje są czynne dopiero od 6.00...... Na szczęście przed samym wjazdem na autostradę jest całodobowy Shell, w którym załatwiłem problem. Na autostradzie znowu mrowie Swiftów - tylko tych nowszych. No, ale przestaję się dziwić po informacji Hubiego, że oni te auta tutaj składają. Przed Budapesztem zmieniłem się z Basią za kierownicą. Wjechaliśmy w miasto w trakcie porannego szczytu. Szczęśliwie udało się przejechać nie gubiąc się po drodze i nie stając w obłędnych korkach (a wtedy były tam słynne rozruchy). W Macdonaldzie, przy M0 zjedliśmy małe śniadanie. Oczywiście Hubert, jak zwykle wylał na siebie całego Sprita, a Miki pół, ale coś niecoś zjedli a miłe panie z obsługi dały im nowe picie więc pojedzeni śmiało mogliśmy pojechać dalej. Zaraz po wjeździe na M7 senność ogarnęła tym razem Basię, a że jest to zaraźliwe to mnie też. No to znów krótki nocleg na parkingu i jazda dalej - tym razem ja za kierownicą. Kilkanaście kilometrów za Siofokiem trzeba było zjechać na normalną 7, ale jazda była całkiem miła, wzdłuż przyjemnych miejscowości położonych nad Balatonem (wyglądających jak austriackie uzdrowiska), potem powrót na autostradę, potem znowu 7, znowu autostrada, znowu 7 (myślałem że to się już nie skończy). Aż tu znowu .... znienacka granica.
Przekraczamy po stronie węgierskiej bramkę z napisem EU i z wianuszkiem gwiazdek (praktycznie bez kontroli) i po 200 metrach Chorwacja. Trochę inny świat. Faceci na granicy - spokój, uśmiech, luz . Na przejściu z głośników sączy się jakaś klimatyczna muzyka. Mam wrażenie że czas toczy się powoli. Dzieci jedzą dobrą zupkę w knajpie tuż za przejściem, ja wymieniam walutę (ale nie wszystko - różnie może być ), odpalam brykę i ruszamy. Droga pusta. Jedynie koło Zagrzebia większy ruch. Auta prawie wszystkie porządne, raczej niestare bryki, najczęściej niemieckiej produkcji, daje się zauważyć jeżeli chodzi o nówki przewagę Opli (głównie Astry i Vectry). W Karlowacu zjeżdżamy na Plitvice. Widzę po raz pierwszy postrzelane ściany i opuszczone domy. Droga lokalna, wspaniale oznakowana, litery duże (ach żeby tak u nas); jedziemy powoli, duży ruch. Po około godzinie dojeżdżamy do Rakovicy, czyli naszego tymczasowego celu.
Podsumowanie załogi w trakcie drogi: chłopcy przez całą drogę byli bardzo dzielni i spokojni, Miki głównie spał, a Hubert oglądał krajobrazy (no i auta) i oczywiście je komentował (czasami nie miało to końca).
W Rakovicy decydujemy się na pierwszą z brzegu kwaterę w centrum za 30 E. Na kolacje idziemy do przyjemnej knajpy Plitvicka Kralijca.
Dzieci i ja wcinamy pyszną pizzę (u nas ciężko taką dobrą spotkać), a Basia spaghetti.
Potem powrót na kwaterę, szybki prysznic (niestety problem z ciepłą wodą) i zaraz (jeszcze nie było 20.00.) zaliczamy ... zgon.